Przez ponad rok po Sierpniu ’80 władze partyjno-państwowe z nieskrywaną niechęcią tolerowały „Solidarność” na scenie publicznej. Wszelako równocześnie w jak największej tajemnicy w MSW i MON były prowadzone przygotowania do wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Wojciech Jaruzelski często potem powtarzał, że ostateczną decyzję o rozpoczęciu operacji milicyjno-wojskowej podjął dopiero 12 grudnia 1981 r. około godziny 14.00. Jednak wówczas cała akcja w najdrobniejszych szczegółach była już starannie przygotowana. W komendach wojewódzkich MO i w sztabach wojskowych z sejfów wyjmowano zapieczętowane koperty, w których zawczasu szczegółowo opisano, co kto, gdzie i kiedy ma robić. Tylko w taki sposób można wytłumaczyć sukces organizacyjny, jakim niewątpliwie z punktu widzenia ówczesnych władz był stan wojenny.

Trzeba zresztą przyznać, że z ich punktu widzenia moment jego wprowadzenia wybrano nader starannie. Od początku wiadomo było, że powinno się to dokonać w nocy z soboty na niedzielę, gdy liczne zakłady nie będą pracowały i ewentualny opór będzie z tego względu utrudniony i praktycznie opóźniony o kilkadziesiąt godzin. Ważne było również i to, by w miarę możliwości całe kierownictwo „Solidarności” znajdowało się w jednym miejscu z dala od siedzib regionalnych i wielkich zakładów przemysłowych, gdzie mogłoby się próbować ukrywać.

Tak właśnie było w nocy z 12 na 13 grudnia, kiedy to w Gdańsku trwały obrady Komisji Krajowej, w których uczestniczyło całe w praktyce kierownictwo „Solidarności” oraz grupa czołowych ekspertów i doradców. Organizatorom stanu wojennego sprzyjały także warunki atmosferyczne: ogromne ilości śniegu i mróz. Biorąc pod uwagę to wszystko, jak i bliskość – działających z natury rzeczy w sposób tonujący na ludzi – świąt Bożego Narodzenia, wypada stwierdzić, że z punktu widzenia władzy termin ten wybrano po prostu idealnie.

Wieczorem 12 grudnia do obradujących członków Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” zaczęły napływać sygnały mówiące o znacznym ożywieniu milicji. Zaczęły krążyć różne niepotwierdzone wiadomości, niemniej jednak około północy obrady „krajówki” zakończyły się i większość delegatów i ekspertów rozjechała się do hoteli. Wałęsa wrócił do siebie do domu. Tymczasem od kilkudziesięciu minut przerwane już były w kraju połączenia telekomunikacyjne, rozpoczynały się też pierwsze aresztowania. Jednak z wyjątkiem osób zaangażowanych bezpośrednio w tę akcję ogół Polaków nie wiedział jeszcze, że właśnie rozpoczynał się stan wojenny. Przeprowadzano bezprecedensową w czasach pokoju akcję policyjno-wojskową, której głównym celem była – jak to głosił partyjny slogan – „obrona socjalizmu jak niepodległości”. W rzeczywistości broniono monopolu władzy komunistycznej.

Na czele nowoutworzonej pozakonstytucyjnej Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego stanął I sekretarz KC PZPR, prezes Rady Ministrów i w jednej osobie minister obrony narodowej gen. Wojciech Jaruzelski. W całym kraju przeprowadzano aresztowania działaczy „Solidarności” oraz ugrupowań opozycyjnych i niezależnych, w języku oficjalnym nazywane internowaniem. Łącznie w stanie wojennym internowano blisko 10 tys. osób, z czego ponad połowę w grudniu 1981 r. Stało się wtedy niemal regułą, że działacze, którzy uniknęli internowania, czynnie włączali się w działalność konspiracyjną.

W pierwszych tygodniach stanu wojennego w kraju nie działały telefony i teleksy, nie wolno było bez specjalnych przepustek przemieszczać się z miasta do miasta, ukazywały się jedynie dwa najbardziej „bojowe” ogólnopolskie dzienniki „Trybuna Ludu” i „Żołnierz Wolności”, radio i telewizja były zmilitaryzowane (lektorzy czytający Dziennik Telewizyjny występowali w wojskowych mundurach), nie można było bez pozwolenia zbierać się nawet w prywatnych mieszkaniach, zostały zawieszone wszelkie wolności obywatelskie, jak np. tajemnica korespondencji czy nietykalność mieszkań, od godziny 22.00 do 6.00 rano obowiązywała godzina milicyjna, zawieszono zajęcia w szkołach wszystkich typów i szczebli.

Ze względu na ogólnokrajowy charakter operacji wprowadzania stanu wojennego do spacyfikowania społecznego oporu w Grudniu ’81 użyto łącznie około 30 tys. funkcjonariuszy MSW (milicji, ZOMO i SB), 49 tys. osób z Rezerwowych Oddziałów MO oraz bezpośrednio ponad 70 tys. żołnierzy (w sumie z jednostkami zabezpieczenia ponad 200 tys.) wyposażonych w 1750 czołgów, 1400 pojazdów opancerzonych, 500 wozów bojowych piechoty, ponad 9000 samochodów oraz setki śmigłowców i samolotów. Nigdy w Polsce po II wojnie światowej nie zmobilizowano tak wielkich sił, z których czwartą część skoncentrowano w Warszawie i w jej najbliższym sąsiedztwie.

14 grudnia, a częściowo już nawet dzień wcześniej, niezależnie od siebie rozpoczęły się strajki okupacyjne w wielu zakładach przemysłowych w różnych częściach kraju. Strajkowały m.in. największe w kraju huty: im. Lenina i Katowice, większość kopalń, porty i stocznie w Trójmieście oraz Szczecinie, największe fabryki, jak np. WSK w Świdniku, wrocławski PaFaWag, Zakłady Mechaniczne „Ursus”, Zakłady Przemysłu Odzieżowego im. Marchlewskiego w Łodzi, Dolmel we Wrocławiu czy Fabryka Samochodów Małolitrażowych w Tychach.

Wszelako ze względu na użyte środki militarne, zaskoczenie, lęk wywołany prawodawstwem stanu wojennego i sprzyjające jego organizatorom warunki atmosferyczne opór społeczny miał zasięg znacznie mniejszy niż się tego pierwotnie spodziewano. Strajki miały miejsce w 199 zakładach (w 50 utworzono komitety strajkowe) na około 7 tysięcy istniejących wtedy przedsiębiorstw. Nie wiem, czy w takiej sytuacji należy mówić „tylko”, czy też – pamiętając o rygorach stanu wojennego – „aż” o 199 strajkujących zakładach. Podobnie nie bardzo wiadomo, jak odnieść się do informacji mówiącej o tym, że siłą spacyfikowano wówczas strajk w 40 zakładach. Jest to liczba mniejsza od ówczesnej liczby (49) województw w Polsce.

Warto dodać, że władze przyjęły stałą metodę postępowania. Strajkujące zakłady otaczały skoncentrowane bardzo znaczne siły ZOMO i wojska. Wyposażone w ciężki sprzęt (czołgi, transportery opancerzone) pododdziały WP osłaniały bezpośrednie ataki funkcjonariuszy ZOMO w hełmach, z karabinami maszynowymi, tarczami, długimi pałkami i ręcznymi wyrzutnikami petard i granatów łzawiących. Do szturmu dochodziło często nocą, w świetle reflektorów, gdy sparaliżowani strachem robotnicy nie mieli już siły, chęci, ani odwagi stawiać czynnego oporu. Nierzadko bramy zakładów wyłamywały czołgi, za którymi podążali nacierający ZOMO-wcy. Na porządku dziennym było bicie i straszenie robotników. Liczne relacje nie pozostawiają w tym względzie żadnych wątpliwości, że na rozkaz lub bez rozkazu – z własnej inicjatywy – wielu bezpośrednich wykonawców stanu wojennego dało upust swoim najniższym instynktom.

Wypada też jednak odnotować, iż szef Służby Bezpieczeństwa gen. Władysław Ciastoń nie bez pewnej satysfakcji podkreślał, że do gwałtownych ulicznych demonstracji w pierwszych dniach stanu wojennego doszło jedynie w Gdańsku 16 i 17 grudnia. Tylko tam używano wtedy broni palnej i tylko tam – poza dziewięcioma górnikami zabitymi w Kopalni „Wujek” – była jedna ofiara śmiertelna: zmarły w wyniku postrzału w głowę 23-letni Antoni Browarczyk.

Wszelako największe rozmiary przybrały strajki na Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim, gdzie m.in. objęły one około 30 kopalń. Rzetelność naukowa każe jednak dodać, że w tym samym czasie w ponad 30 innych strajków nie było. Niemniej jednak w kopalni „Manifest Lipcowy” w Jastrzębiu na krótko powstał nawet Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, skupiający kilka kopalń. Jednak 15 grudnia w niezwykle agresywny sposób ZOMO-wcy zaatakowali górników w „Manifeście Lipcowym”. W tłum rzucano petardy i granaty łzawiące, a uciekających bito pałkami. Milicjanci użyli tam też broni palnej, raniąc kilka osób.

Pacyfikacja tej kopalni – jak się nazajutrz okazało – stanowiła zaledwie preludium do najbrutalniejszego ataku, jaki miał miejsce 16 grudnia w kopalni „Wujek”. Trzy tysiące strajkujących górników było zdecydowa-nych bronić się. Przygotowano żelazne łomy, piki, maczugi, pałki z grubego kabla, siekiery, owinięte łańcuchami trzonki kilofów i łopat. Mimo wsparcia ciężkiego sprzętu przez dość długi czas siły milicyjno-wojskowe liczące łącznie około 2500 osób nie były w stanie złamać oporu broniących się górników. Dopiero użycie na szeroką skalę broni palnej przez tzw. pluton specjalny, co od razu stało się przyczyną śmierci sześciu górników (trzech następnych zmarło później z odniesionych ran) i spowodowało rany postrzałowe u 23 dalszych, „skłoniło” strajkujących do poddania się, na honorowych warunkach. Strajkującym zagwarantowano osobiste bezpieczeństwo, choć potem przywódcom strajkowym wytoczono proces.

Masakra w kopalni „Wujek” wstrząsnęła polską opinią publiczną, ale nie zmniejszyła determinacji wielu strajkujących robotników. Dopiero 23 grudnia przy wsparciu ciężkiego sprzętu, jednoczesnym uderzeniem czołgów i desantem ze śmigłowców udało się złamać strajk w Hucie Katowice. Dzień później przerwali strajk okupacyjny górnicy z kopalni „Ziemowit”. Najdłużej w kraju do 28 grudnia strajkowano w kopalni „Piast”. Górnicy nie zdecydowali się tam nawet przerwać swego protestu w obliczu świąt Bożego Narodzenia. Złamał ich dopiero brak żywności i szans na powodzenie ich akcji. W ten sposób władze stanu wojennego mogły sądzić, iż stosunkowo niewielkim kosztem w ciągu dwóch tygodni odniosły spektakularne zwycięstwo – złamały opór „Solidarności”.

W żadnym razie nie znaczy to jednak, że można minimalizować dramatyzm tamtych wydarzeń, jak usiłował to czynić na konferencji prasowej 29 grudnia ówczesny rzecznik rządu Jerzy Urban. Dokonując czegoś na kształt bilansu pierwszych dwóch tygodni stanu wojennego optymistycznie stwierdził między innymi: „W związku z tym zważywszy, że dzisiaj mamy już pierwszy dzień zupełnego spokoju w Polsce, nic się nie dzieje, można uznać za zamknięty bilans zdarzeń związanych ze stanem wojennym na 8 ofiar śmiertelnych”.

Niestety, Jerzy Urban zbyt optymistycznie oceniał sytuację i nie uwzględnił w swoim wyliczeniu dwóch ciężko rannych górników postrzelonych w czasie pacyfikacji kopalni „Wujek”, którzy z odniesionych ran zmarli w styczniu 1982 r. Nieodległa przyszłość miała zresztą pokazać, że bilans nie został ostatecznie zamknięty i następne miesiące przyniosły nowe ofiary śmiertelne. 22 marca 1983 r. minister spraw wewnętrznych gen. Czesław Kiszczak poinformował w Sejmie, iż w ciągu 15 miesięcy stanu wojennego w czasie ulicznych zajść śmierć poniosło 15 osób, a rany postrzałowe odniosło 36 manifestantów.

Po Grudniu ’81 w kraju powstała dość dziwna sytuacja: władze były na tyle silne, żeby zepchnąć „Solidarność” do podziemia, ale nie miały dość siły, by ją trwale wyeliminować z polskiego życia politycznego. Z drugiej strony „Solidarność” miała tyle siły, by w następnych miesiącach i latach co pewien czas zaznaczać swoją obecność wielotysięcznymi niezależnymi demonstracjami ulicznymi, a na co dzień audycjami podziemnego Radia „Solidarność”, tysiącami czasopism wydawanych poza zasięgiem cenzury, akcjami ulotkowymi itd., ale jednocześnie przez szereg lat była zbyt słaba, by zmusić komunistów do podjęcia poważnych rozmów na temat przyszłości Polski. Można chyba powiedzieć, że „Solidarność” przegrała bitwę, by jednak po ośmiu latach wygrać wojnę. Ale warto także może dodać, że wówczas przede wszystkim przegrała Polska, która bezpowrotnie straciła kilka kolejnych lat.