Znaki nadchodzącego czasu

W ubiegłym roku minęło 20 lat pieriedyszki, jaką nieubłagana Nemezis dziejowa od czasu do czasu funduje naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, a dobiegający powoli końca rok bieżący należy już do zupełnie innej epoki - epoki schyłkowej, która niewątpliwie zakończy się kolejnym zlodowaceniem. Jego kontury naszkicował niedawno w swoim berlińskim przemówieniu minister Radosław Sikorski, za co niemiecka prasa wprost nie może się go nachwalić. I słusznie, bo gdyby tak, dajmy na to, Niemcy same wystąpiły z propozycją, że za wydobycie z tarapatów finansowych uzyskać mają zgodę całej Europy na federalizację, w której do landów narodowych należałyby takie makagigi, jak „tożsamość”, religia, styl życia, moralność publiczna i jakieś lokalne podatki - zaś sprawy obronności, bezpieczeństwa wewnętrznego, wymiaru sprawiedliwości i polityki zagranicznej przeszłyby do gestii władz Rzeszy, to mogłoby to wzbudzić rozmaite podejrzenia, a nawet - wzruszające wątpliwości. Skoro jednak z takim przesłaniem wystąpiła Polska, to Nasza Złota Pani może tam będzie się trochę opierała, ale przecież w końcu da się ubłagać, weźmie Europę na swoje barki i w ten sposób utworzy Rzeszę nie wbrew, a na prośbę całej Europy.

W przeczuciu tej nieuchronności również nasi tubylczy mężykowie stanu dokonują pospiesznych przewartościowań. Z ogromną przyjemnością przeczytałem tedy wynurzenia Jana Filipa Libickiego, ongiś filaru ZCh-N, potem - pretorianina Jarosława Kaczyńskiego w PiS, a obecnie - po flircie przelotnym z Polską, co to Jest Najważniejsza - senatorze Platformy Obywatelskiej. Pan senator w publikacji „Sikorski wzięty na szable” (www.prawica.net) wprawdzie przyznaje, że „na początku” miał „duży dystans”, ale widocznie instynkt samozachowawczy podpowiedział mu, by z tym dystansem nie przesadzać, bo zaraz się opamiętał, wycharknął cnotkę, a właściwie - już chyba jej mikroskopijne pozostałości - bo w charakterze pozoru moralnego uzasadnienia strzeliła mu do głowy myśl o „zajęciu odpowiedniego miejsca w globalnej gospodarce”.

No bo - wiecie, rozumiecie - jak Polska, a właściwie jaka tam znowu „Polska” - Polska potrzebna tu jest jak psu piąta noga - więc jak „polskie terytorium etnograficzne” w postaci autonomicznych regionów, zachowujących, ma się rozumieć, „tożsamość”, a nawet „religię” aż do przesady, trafi pod kuratelę Rzeszy, to od razu świat nabierze do nas respektu i kiedy taki, dajmy na to, senator Libicki, pojedzie do Singapuru, to w tamtejszym hotelu Raffles rozpozna go każdy pucybut, a podniecone luksusowe damy, pokazując go sobie palcami, będą szeptać jedna do drugiej: patrz, to ten senator Libicki, co to w gospodarce globalnej zajmuje czołowe miejsce. W obliczu takich wizji nawet w kamieniu obudziłby się entuzjazm, więc tym większy podziw należy się senatorowi Libickiemu, że powściągając nieco neoficką gorliwość głosi tylko potrzebę „głębokiego namysłu” nad berlińską ofertą swego Parteigenosse. Ale nad czym tu się „namyślać” i to do tego jeszcze „głęboko”, kochany panie senatorze! Tu nie ma co myśleć, tylko, wzorem premiera Tuska, jak najszybciej ucałować szlachetną dłoń Naszej Złotej Pani Anieli, a potem - przyjąć nagrodę, jaką tam w swojej szczodrobliwości obmyśli - bo przecież zajmowanie „odpowiedniego miejsca w globalnej gospodarce” od czegoś trzeba zacząć, nieprawdaż?

Tym bardziej, że inni wcale się nie „namyślają” tylko, uderzając w czynów stal, wychodzą naprzeciw nieubłaganym koniecznościom dziejowym. Oto na tymże portalu red. Jan Engelgard z zachwytem donosi o „monumentalnej wystawie” na Zamku Królewskim w Warszawie, zatytułowanej „Stanisław August, ostatni król Polski, mecenas, reformator 1764-1795”. Co prawda zachwyt trochę przesłania mu nie tylko historyczne realia, ale nawet tradycyjny u „narodowców” rosyjski sentyment. Jaki tam bowiem ze Stanisława Augusta „ostatni król”, kiedy ostatnim władcą noszącym tytuł „króla Polski” był przecież cesarz Mikołaj II? Doprawdy, co za roztargnienie - chociaż z drugiej strony trzeba red. Engelgardowi oddać sprawiedliwość, że okres stanisławowski w historii Polski nazywa wprawdzie „tragicznym”, ale i „chwalebnym”.

Wprawdzie, pewnie z wrodzonej modestii, nie wspomina wyraźnie, które epizody są najchwalebniejsze, ale jestem pewien, iż ma na myśli nie tylko poddanie Rzeczypospolitej rosyjskiej protekcji, ale przede wszystkim - akt abdykacji, podpisany przez Stanisława Augusta 25 listopada 1795 roku na życzenie Katarzyny, w charakterze imieninowego prezentu dla niej. Tym chwalebnym czynom Stanisława Augusta przeciwstawia „prymitywne podejście do historii narodu polskiego” władz sanacyjnych, wyrażające się w „kulcie ruchawek zbrojnych i chojraków wyzywających wszystkich od zdrajców”. Rzeczywiście, „władze sanacyjne” zupełnie nie nadają się na bohaterów nadchodzącego czasu. Jeśli tedy na razie, m.in. z uwagi na niewyjaśnioną do końca sytuację przed niezawisłymi sądami, nie można intronizować na jasnego idola generała Wojciecha Jaruzelskiego, który „ruchawki” tępił, podobnie zresztą, jak i „chojraków” - to Stanisław August nadaje się w sam raz - również ze względu na wyjątkową umiejętność robienia długów - w czym współcześni władcy Europy dorównują mu dopiero teraz.

Jeśli tedy minister Sikorski, przedstawiając swoją berlińską ofertę, próbuje naśladować Stanisława Augusta, to mamy w jego osobie przykład historycznej ciągłości. Wprawdzie na polu mecenatu jeszcze Stanisławowi Augustowi nie dorównał, ale omnia principia parva sunt, zaś opisana z takich zachwytem przez red. Engelgarda wystawa na Zamku pokazuje, jakiego rodzaju twórczość będzie nagradzana na nadchodzącym etapie i jaki model patriotyzmu będzie lansowany przez „narodowców”.