Jak wiadomo, 6 sierpnia 1945 roku Stany Zjednoczone zrzuciły bombę atomową na japońskie miasto Hiroszima, które wskutek tego zostało zmiecione z powierzchni ziemi, a do dzisiaj trwają spory o liczbę ofiar, podobnie jak spory o liczbę ofiar bombardowania Drezna na wiosnę 1945 roku. Chociaż bombardowanie Drezna było przeprowadzone przy użyciu środków konwencjonalnych, to znaczy – zwykłych bomb urzacych i zapalających, to szacunkowa liczba ofiar tego nalot u jest porównywalna do szacunkowej liczby ofiar atomowego ataku na Hiroszimę. Świadczy to tylko o sile bombardowań lotniczych na wiosnę 1945 roku, bo zrzucona na Hiroszimę bomba atomowa była zaledwie prototypem, a od tamtej pory broń nuklearna, zarówno w postaci bomb atomowych, jak i nie porównanie bardziej niszczycielskich bomb wodorowych, została udoskonalona – również pod względem niszczycielskiej siły. W chwili obecnej, oprócz piątki „zatwierdzonych” mocarstw nuklearnych (Stany Zjednoczone, Rosja, Chiny, Wielka Brytania i Francja), na świecie istnieją również mocarstwa mniejsze w postaci Indii, Pakistanu i Izraela, który oczywiście stara się za wszelką cenę wmówic opinii światowej, że broni nuklearnej nie ma. Ale od 1975 roku, kiedy to satelity szpiegowskie zarejestrowały na Oceanie Indyjskim, na południowy wschód od Przylądka Dobrej Nadziei błysk uznany za ekspozję atomową, kraje arabskie zaczęły z listy swoich priorytetów politycznych wykreślać „zniszczenie Izraela”. Izrael ukrywa posiadanie broni jądrowej przede wszystkim ze względu na amerykańską kroplówkę, dzięki której w ogóle istnieje. Chodzi o to, że w USA od 1972 roku obowiązuje ustawa zabraniająca administracji amerykańskiej udzielania pomocy krajom łamiącym zakaz rozprzestrzeniania broni jadrowej. Dlatego własnie prezydent Obama, zagadnięty w początkach swojej kadencji na konferencji prasowej, czy wie, jakie kraje na Bliskim Wschodzie mają broń jądrową, zaczął nagle coś bełkotać bez związku. No bo gdyby ujawnił, że wie – to „dałaby świekra ruletkę mu!” – Mógłby być oskarżony o spisek przeciwko Stanom Zjednoczonym i tak zakończyłaby się jego świetnie zapowiadająca się kariera. No a w kolejce czeka – może zresztą już się doczekała? – Korea Północna, no i Iran, którego przywódcę Ahmadineżada amerykańscy dyplomaci porównują do wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera.
Ale mniejsza z tym, bo jeśli to przypominam, to przede wszystkim dlatego, że wejście na militarną scenę broni jądrowej nie tylko zasadniczo zmieniło dotychczasowe strategie militarne, ale również przyczyniło się do zasadniczego przełomu moralnego – niestety na gorsze. Rzecz bowiem z tym, że w sytuacji, kiedy polityczni i militarni antagoniści dysponują bronią jadrową, a więc – bronią o charakterze ultymatywnym, realizacja celu wojennego w postaci doprowadzenia nieprzyjaciela do bezwarunkowej kapitulacji – jak to się stało w przypadku Rzeszy Niemieckiej czy Cesarstwa Japonii – jest z pewnością bardzo trudne, o ile w ogóle możliwe. Słabnący antagonista może bowiem zadać zwyciężającemu przeciwnikowi cios tak niszczący, że nawet całkowite jego zniszczenie zostanie z ten sposób pozbawione wszelkiego sensu militarnego, no i oczywiście – politycznego. Skoro zatem nie można doprowadzić takiego przeciwnika do bezwarunkowej kapitulacji, trzeba się z nim układać, a wszelkie układanie się oznacza, że nie można partnera traktować w kategoriach zła absolutnego, tylko uwzględniać zarówno jego punkt widzenia, jako równoprawny, jak i jego polityczne i inne interesy. Krótko mówiąc – miejsce konfrontacji zajmuje kompromis – również moralny. I tak właśnie stało się w momencie, gdy sekreatarz generalny sowieckiej partii komunistycznej w roku 1985 zaproponował w Genewie amerykańskiemu prezydentowi Ronaldowi Reaganowi zawarcie traktatu rozbrojeniowego. Było to wyciągnięcie przez Związek Sowiecki białej flagi; oto uznajemy „zimną wojnę” za przegraną w tym znaczeniu, że rezygnujemy ze zniszczenia kapitalizmu i jego nosicieli, ale to nie oznacza oczywiście, że rezygnujemy ze wszystkich pozostałych celów. Przeciwnie – oczekujemy, że w zamian za tę rezygnację, pozostałe nasze cele będą uszanowane i uwzględnione w porządku politycznym, jaki wyłoni się z naszego wspólnego uporządkowania Europy po zimnej wojnie. Ta oferta została przez Amerykanów przyjęta i podczas kolejnych spotkań w roku 1986 w Rejkjaviku na Islandii, w roku 1987 w Waszyngtonie, w roku 1988 w Moskwie i w roku 1989 – już z nowym prezydentem USA Jerzym Bushem seniorem – na okręcie w pobliżu Malty na Morzu Śródziemnym uzgadniane były coraz to drobniejsze szczegóły nowego politycznego porządku w Europie, jaki wyłoni się po ewakuacji imperium sowieckiego z Europy Środkowej.
Jednym z takich szczegółów była przyszłość sowieckich kolaborantów w opanowanych przez ZSRR krajach Środkowej Europy w momencie, gdy ewakuacja sowieckiego imperium będzie oznaczała polityczne wyzwolenie tamtejszych narodów. Polityczne wyzwolenie teoretycznie powinno oznaczać utratę pozycji społecznej i politycznej przez sowieckich kolaborantów w tych krajach, jednak zapewnienie im nie tylko bezkarności, ale i zachowania dotychczasowej pozycji społecznej, a nawet – politycznej, stanowiło jeden z sowieckich celów, który Amerykanie zobowiązali się respektować. Tę regułę potwierdził wyjątek w postaci Mikołaja Ceaucescu, którego Michał Gorbaczow odstąpił Amerykanom na pożarcie również z tego względu, że Ceaucescu ośmielił się sowieciarzom podskakiwać. W innych wszelako przypadkach postulat bezkarności i zachowania pozycji społecznej przez sowieckich kolaborantów został w stu procentach dotrzymany między innymi poprzez przyjęcie do wiadomości, że to właśnie oni dobiorą sobie opozycję, z którą będą przeprowadzali transformację ustrojową. W Polsce nie było większego problemu, bo tak się złożyło, że obok niepodległościowego nurtu opozycyjnego, nawiązującego do Polski międzywojennej i tradycji Armii Krajowej, istniał również drugi nurt w postaci „lewicy laickiej”, a więc dawnych stalinowców, którzy gotowi byli puścić teraz w niepamięć dawne nieporozumienia z partią-przewodniczką, byle tylko nie dopuścić do głosu, a zwłaszcza - na polityczną scenę tak zwanej „ekstremy”, czyli przedstawicieli nurtu niepodległościowego. W innych krajach nie było tak dobrze i warto przypomnieć historię opowiedzianą mi przez Guy Sormana, któremu z kolei opowiadał to francuski ambasador w Sofii. Otóż w latach 80-tych ilekroć Franciszek Mitterrand odwiedzał kraje socjalistyczne, gwoli przypodobania się francuskiemu lewactwu spotykał się nie tylko z oficjalnymi komuchami, ale również – z dysydentami. Tych dysydentów dostarczała mu za każdym razem francuska ambasada, toteż kiedy prezydent Mitterrand przyjął zaproszenie do złożenia wizyty w Sofii, tamtejszy ambasador dostał rozkaz dostarczenia mu na śniadanie jakiegoś bułgarskiego dysydenta. Poszukiwania dysydenta nie dały żadnego rezultatu, więc gdy termin wizyty francuskiego prezydenta nieybłaganie się zbliżał, ambasador w desperacji zatelefonował do bułgarskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jednak po drugiej stronie rozmówca pryncypialnie go obsztorcował, że to prowokacja, że w Bułgarii żadnych dysydentów nie ma, bo cały naród przepada za towarzyszem Żiwkowem – i tak dalej. Skonfundowany ambasador odłożył więc słuchawkę i pogrążył się w niewesołych rozmyślaniach, kiedy za kilkadziesiąt minut zadzwonił telefon z tegoż MSW i przyjazny głos poinformował, że JEST DYSYDENT! Okazał się nim prof. Żeliu Żelew, późniejszy pierwszy – już demokratyczny – prezydent Bułgarii. Jak wiemy, w Rumunii było jeszcze gorzej i tam rolę opozycji demokratycznej musiała odegrać Securitate.
Na tej więc zasadzie generał Wojciech Jaruzelski został nie tylko współtwórcą sławnej transformacji ustrojowej, ale nawewt – pierwszym prezydentem kraju się transformującego. Tout proportions gardees, ale wyglądało to mniej więcej tak, jakby Adolf Hitler w Niemczech, albo Hideki Tojo w Japonii stanęli na czele procesu denazyfikacji w Niemczech i reedukacji demokratycznej w Japonii. Oczywiście Adolf Hitler nie miał ani takiego wyobrażenia o honorze, jak generał Jaruzelski i wolał raczej się zastrzelić, podobnie zresztą jak Tojo, którego odratowano po nieudanej próbie samobójstwa – no ale dzięki temu nawet najgłupszy człowiek zobaczył i raz na zawsze zrozumiał, że żadna sprawiedliwość dziejowa nie istnieje, że zdrada i zaprzaństwo zostają wynagrodzone, zatem tylko frajerzy przyjmują się tak zwanymi imponderabiliami, podczas kiedy mądrale patrzą, jakby tu wypić i zakąsić. Tak oto na naszych oczach narodziła się nowa religia, w postaci kultu mniejszego zła, którego kapłanem i świątkiem w jednej osobie – bo liturgia sprowadza się do kadzenia sobie samemu – został właśnie generał Wojciech Jaruzelski. Opowiada on duby smalone, jakim to był Wallenrodem, jak to służył naszemu narodowi i w ogóle, z gracją przeskakując nad przeszkodami stawianymi mu przez rozmaitych bibliotecznych moli, do których zresztą mało kto już ma cierpliwość. Ale spróbujmy zadać sobie pytanie o przebieg stanu wojennego: co by było, to znaczy – co by zrobił generał Wojciech Jaruzelski, gdyby 13 grudnia 1981 roku Solidarność nie schowała się w mysią dziurę, maskując nieudolność i małoduszność doktryną zwyciężania zła dobrem – tylko chwyciła za broń, tak, jak zrobili to ludzie w Poznaniu w czerwcu 1956 roku, czy węgierscy powstańcy z jesieni tegoż samego roku. Czy ktokolwiek ma wątpliwości, że generał Wojciech Jaruzelski wydałby rozkaz zabijania wszystkich? Czy ktokolwiek ma wątpliwości, że większość korpusu oficerskiego by taki rozkaz w podskokach wykonała? Skoro tak, to znaczy, że żadnego „mniejszego zła” nie ma i nigdy go nie było, że generał Wojciech Jaruzelski nie był ani przez chwilę żadnym Wallenrodem, tylko zwyczajnym wojskowym pragmatykiem, dostotowującym działania do okoliczności. Jeśli zatem stan wojenny nie obfitował w ofiary, to nie ma w tym żadnej, a w każdym razie – większej zasługi generała, który kierował się wskazówką Mikołaja Machiavellego: „okrucieństwo i terror należy stosowac rozsądnie i tylko w marę potrzeby”. Jeśli zatem w grudniu 1981 roku cokolwiek nas uratowało, to tylko nasza nieudolność i małoduszność. Jeśli cokolwiek jest „mniejszym złem”, to co najwyżej to, a nie żadne legendy, które generałowi Jaruzelskiemu rozmaici panegiryści dorabiali już wcześniej, rozpuszczając wieści, że na przykład w grudniu 1970 roku był w areszcie domowym i temu podobne. Te legendy świadczą tylko o tym, że reputacją oraz kreowaniem i podtrzymywaniem legendy generała Wojciecha Jaruzelskiego zajmują się pierwszorzędni fachowcy, najwyraźniej w przekonaniu, że zarówno jego osoba, jak i legenda, która w założeniu ma go przetrwać, okaże się uzyteczna dla jakichś – nie wiadomo jeszcze jakich – celów, które Kreml będzie próbował z naszym – oczywiście nieświadomym udziałem – realizować. I nawet jeśli pod wpływem „światła prawdy” legenda ta zacznie się rozkładać, to żadna pociecha – bo smrodem swojego rozkładu zatruje atmosferę moralną naszego narodu kto wie, czy nie na całe stulecia.